3.10.2015 wieczorem w Krakowie wystawiono na Rynku Głównym, na tle Sukiennic i Wieży Ratuszowej, wystawiono spektakl wyjątkowo słaby, ale za to zawzięcie atakujący godność Polski i Polaków.
Sprzedawcy kredek
Dawno, dawno temu, żeby robić sztukę – trzeba było mieć rzemiosło. Dobre rzemiosło, technologia, tak zwany „warsztat” gwarantowały, że sztuka przetrwa dłużej, niż jej twórca czy mecenas.
Warsztat
Warsztat musiał mieć i malarz, i snycerz, i pisarz. Rzemiosłem musiał „podpierać” nawet najdziwniejsze pomysły kompozytor, musiał też dramaturg.
Granica, jaką była konieczność „porządnego” wykonania dzieła sztuki – automatycznie odsiewała amatorów i nawiedzonych idiotów. Obraz czy rzeźba miały przetrwać wieki i artysta musiał je stworzyć w najlepszej możliwej technologii. Muzyka musiała być zapisana i możliwa do wykonania przez współczesnych, podobnie dramat, czy komedia, lub opera.
Trudno dziś może w to uwierzyć, ale… nie było happeningów!
Granica epok
Prawdziwej sztuki nie przewrócili jednak Mathieu, Klein, czy Cage. Prawdziwej – dobrej, czy złej – sztuce kręgosłup przetrącili amatorzy, a żyły podcięli handlarze pod koniec XIX wieku. Nie handlarze dzieł sztuki! Bynajmniej. Handlarze kredek! Suchych i olejnych pasteli z numerami oznaczającymi kolor i wzorów wyrysowanych na płótnie, oznaczonych kolorami do „wypełnienia”, jak w dziecinnych książeczkach „do kolorowania”.
W ten sposób każdy amator mógł choć przez chwilę poczuć się artystą! Dla wielu było to terapią na skołatane nerwy, lekiem na histerię dla przekwitających kobiet i mężczyzn. Tak jest do dziś!
„Robienie”, czy „uprawianie” sztuki jako terapii dla debilów rozpowszechnia się, wraz z rozwojem technologii. Czymże innym są bowiem zdjęcia wykonywane seryjnie telefonami, jeśli nie terapią frustratów?
Sztuka prawdziwa oddawała kolejne bastiony. Tak, jak dziś osoba nie umiejąca fotografować – może robić „interesujące” zdjęcia – tak nieco wcześniej pojawił się happening. Bękart pijackich, narkotycznych, artystowskich orgii i jego siostra – „dziwka Instalacja”.
Sztuka sowiecka
„Artyści”, którzy sami siebie mianowali artystami nie mogą liczyć na prywatny mecenat. Nikt normalny, nikt kto (obojętnie jak) doszedł do pieniędzy – nie zamówi sobie happeningu czy „instalacji”.
Musieli więc poszukać trochę w historii i znaleźli mecenasa. Państwo! Najpierw sowieckie – trzymające swoich Malewiczów, Bablów, Kandinskich i Bułhakowów na krótkiej smyczy zamówień, dodatkowej powierzchni w „komunałce” na pracę twórczą i taniej wódki w Domu Pracy Twórczej „Trud Iskustwa”.
Każde państwo powstałe z kłamstwa, państwo socjalistyczne, komunistyczne,nazwa dowolna – lubi mieć „państwowych” artystów. Niektórzy artyści – też lubią być „państwowi”. Żeby cały przekręt utrzymywania „artystów” jakoś uzasadnić – państwo stawia muzea sztuce współczesnej, zamawia palmy na Rondo de Gaulle w Warszawie i „tęczę” na Placu Zbawiciela.
„Artyści”, których zatrudnia państwo są równie szkodliwi, jak służby tego państwa, choć nie chodzą w mundurach i nie mają stopni wojskowych! I – nawet w Moskwie – nie mają swojej Łubianki…
Enkawudziści bez epoletów
Niedawno w artykule „Artyści, czy pachołki komuny?” pisałem o tym, jak to na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej w koncercie „Proszę Państwa będzie wojna” zaśpiewano hymn gwardii ludowej! Nikt nie poniósł żadnej odpowiedzialności, a rzecznik prasowy coś bełkotał o „przesłaniu” całego koncertu.
Nad całym tym parszywym przedsięwzięciem czuwała „rada artystyczna” z gospodynią księdza Mateusza w składzie, a mecenasem było ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego – polskie ministerstwo, żeby nie było wątpliwości.
Był więc hymn zbrodniczej formacji. Była palma, tęcza, Golgota Picnic i wiele innych mniej znanych „wydarzeń” dotowanych przez państwo.
Ostatnio na listę hańby wpisali się państwowi artyści w Krakowie.
Wystawili prostacki i dziadowski spektakl, w którym lżyli i mieszali z błotem wszystko co dla nas święte, ważne i drogie. Drwili z księży, Kościoła, Narodu, Ojczyzny, polskich Bohaterów!
Ktoś im za to zapłacił! Ktoś ten „spektakl” zakontraktował,wpisał do kalendarza, dał zezwolenie! Na pewno też „jakiś ktoś” zostanie nagrodzony za inicjatywę!
Na szczęście widzowie zagłosowali nogami i zostawili „artystów” samych sobie.
Autor „dzieła” dopisał sobie Ignacego Krasickiego. Krytyk Adam Sosnowski (publicysta miesięcznika „WPIS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”) widział to na własne oczy. W jego ocenie:
„Cały spektakl jest manifestacją obrzydlistwa i skupia się na zohydzeniu elementarnych wartości. Jest to przedstawienie bez jakiegokolwiek przekazu, a zatem nie jest to sztuka, ale bardzo płytkie działanie sceniczne, która jedynie prowokacją mogło zawrócić na siebie uwagę. […] mamy do czynienia z chamskim przekazem prymitywnej myśli, że wszyscy u władzy są źli i zdegenerowani. […] Ignacy Krasicki jest on podany jako równorzędny współautor tego dzieła, gdyż wykorzystano kilkanaście wierszy jego „Monachomachii” Krasickiego… To panująca od dobrych kilku lat moda w polskim teatrze manipulowania polskimi klasykami i zohydzania ich utworów. Dzieje się to bezkarnie, mało tego, dofinansowywane jest całymi garściami przez – właśnie – władzę.”
W mordę lać?
Jak się zachować wobec takiego czegoś?
Może wzór brać z historii? Oto relacja z wizyty w redakcji „Dziennika Wileńskiego” jaką złożyli panowie oficerowie, niezadowoleni z publikacji o Józefie Piłsudskim:
„Zwierzyński siedział przy biurku redakcyjnym. Rzucono się na niego i pobito do nieprzytomności. Ja i Kownacka byliśmy w tym momencie w przyległym lokalu drukarni, konferując z metrampażem. Wpadło do sali 10-12 oficerów i obsadziło drzwi, oświadczając, że nikomu ruszyć się nie wolno. Później dopiero się zorientowałem, iż napastnicy widocznie nie wiedzieli, kogo mają przed sobą, i dlatego pozostawili mię w spokoju. W jakieś 15 min później wszedł do sali jakiś podporucznik i poszeptał z oficerami strzegącymi drzwi. Wtedy jeden z nich podszedł do mnie i zapytał: – Czy pan Fedorowicz? Na moje potwierdzenie kilkunastu oficerów rzuciło się na mnie. Poczęli bić pięściami po twarzy, obalili na podłogę i kopali do tej pory, aż zemdlałem. Kiedy ocknąłem się z zemdlenia, stwierdziłem, że leżę na podłodze w kałuży krwi, a otaczają mię nogi w długich butach z ostrogami”.
Powiecie Państwo, że to przesada…
Może i tak. W końcu skąd dziś wzięlibyśmy ostrogi?